sobota, 31 lipca 2010

Moja australijska podróż niestety dobiega końca. Jestem w trakcie pakowania, próbuję dopiąć walizkę. Jutro wylatuję z Melbourne - czeka mnie doba w samolocie i doba w samochodzie...
Niefortunnie nie mam "na finał" żadnego atrakcyjnego newsa fotograficznego. Marzyłam o sfotografowaniu pastwisk o świcie, ale niestety pogoda nie dopisała. Ostatnie niepogodne dni wykozystałam więc na sportretowanie uroczych synków Davida.

A dziś David w podziękowaniu zabrał mnie na zakupy. I oto są - pierwsze moim życiu, najprawdziwsze "happy shoes". Niedługo będę w nich stąpać po polskiej ziemi. :) Prawda, że piękne?

A pamiętacie łowcę pędzli - Lily? Nie widziałam jej przez trzy tygodnie i zobaczcie, jak urosła.
Ale na szczęście jeszcze zachowała ten cudny, przygłupi, szczenięcy wyraz pyska.

Bye, bye, Lily! :(
Zmykam się pakować.

wtorek, 27 lipca 2010

Przez cały mój pobyt tutaj chciałam sfotografować to, co wbrew pozorom uważam za najbardziej malarskie i warte, by znalazło się w jakimś artystycznym kadrze. Nie ocean, nie te skaliste wybrzeża i bezkresne plaże, które dotąd serwowałam. Ale zielone pastwiska Victorii, na których tkwią samotne eukaliputsy. W przeciwieństwie do polskich drzew o okrągłych, regularnych koronach, tu każdy eukaliptus ma swoją indywidualną, wymyślną formę. Żeby tak umieć je jeszcze ambitnie uwiecznić, unikając przesłodzonego efektu... Wiem, że mi się nie udało. Winę zwalam na zielenie i błękity, przejaskrawione w australijskim, popołudniowym słońcu. A jutro spróbuję jeszcze raz. O świcie.








niedziela, 25 lipca 2010

Niedzielne popołudnie na St. Kilda Beach w Melbourne.
Głównym celem wycieczki tutaj wcale nie miało być siedzenie przy plaży i fotografowanie psów. :) Ale zakupy na St. Kilda Market - stoiskach z rękodziełem, usytuowanych wzdłuż plaży. Jednak nie dość, że nikt z Was nie dostanie stąd żadnego upominku, to nawet nikt nie zobaczy zdjęć kramów. Wolałabym już chyba fotografować obrazy przy Bramie Floriańskiej... To chyba mówi wszystko o wartości artystycznej tutejszych wyrobów...

Nie znaczy to jednak, że w Australii nie można kupić nic wartościowego. Na australijskim eBay zbobyłam być może jedyny dostępny w tym kraju, wymarzony album, który odkryłam w domku w Warburton. 350 stron ikonicznych fotografii i rysunków mody.
Dodam, że w tej chwili waga mojego bagażu już z pewnością przekroczyła dopuszczalną w samolocie. Pewnie ucierpi na tym kilka kilogramów oceanicznych muszelek, które nigdy nie zobaczą Polski...

wtorek, 20 lipca 2010

Te miniaturowe butki (ręcznie malowana modelina) zrobiłam dla Davida - najbardziej barwnego Australijczyka, jakiego dotąd poznałam. David posiada kolekcję eksluzywnych butów i kapeluszy. Wyznaje swą autorską filozofię szczęścia "happy shoes", wzbogoconą regularnym praktykowaniem yogi.




Pokój Davida: jedna z jego wielu par butów i jeden z wielu kapeluszy oraz mieszkowy aparat fotograficzny (od lewej na komodzie).
A to mój poranny, "zaspany" autoportret w tej fascynującej scenerii.

A oto i sam David ujęty w akwarelowych plamach mego autorstwa.

niedziela, 18 lipca 2010

Plaża w Parkdale - wygrywa ranking na ilość muszelek.




Great Ocean Road - droga prowadząca wzdłuż przepięknego, południowego wybrzeża.

Kolory oceanu.


Myślałam, że już nic nie przebije bajecznych form skalistych z plaży w Narooma. A jednak.












Plaża w Apollo Bay.



Twelve Apostles - dwanaście monumentalnych skał wystających z oceanu. Jeden z najpopularniejszych, australijskich cudów natury. Miejsce imponujące, choć zbyt skomercjalizowane. Zważywszy, jak bezludne były wybrzeża, które dotąd widziałam. To obfituje w turystów. Ale starałam się, by pozostali poza kadrem, koncentrując się na dzikości natury. :) Bo podobno to miejsce jeszcze niedawno było zupełnie dzikie. Spóźniłam się o kilka lat. I przybyłam tu z całą masą turystów (zgadnijcie, jakiej rasy). :)



Naturalnie wydrążona baszta.








Jeśli ocean nie chce z kimś zdjęcia, wtedy atakuje. (Sama tego doświadczyłam.) :)

Mewy w Port Campbell.