środa, 9 lutego 2011

Epilog

Z tęsknoty z Australią kilka fotograficznych wspomnień. Ale nie z mojego obiektywu. Tylko ze, śledzącej mnie przez całą podróż, "ukrytej kamery".

Zimny, pochmurny świt we Frankfurcie. Samolot do Australii odlatuje dopiero za 18 godzin. Gdzie się podziać? Tylko iść karmić kaczki nad Menem.

Kaczki z radości na widok bułki głośno: "Kwaaa, kwaaa, kwaaa!"
Na to wyłania się człowiek spod mostu: "Sprechst du Deutsch?"
My nic. Kaczki:
"Kwaaa, kwaaa, kwaaa!"
Pan spod mostu: "Parlez vous francais?!"

My nic. Kaczki: "Kwaaa, kwaaa, kwaaa!"
Pan spod mostu: "Do you speak english?!!"

Kaczki:
"Kwaaa, kwaaa, kwaaa!". A my spoglądamy wreszcie w kierunku poligloty.
Poliglota spod mostu: "
Get lost you, mother fucker! I want to sleep!!!"

Nie tylko takie rzeczy zaczynasz widzieć mglistym rankiem we Frankfurcie po męczącej, 20-godzinnej podróży autobusem. Wszystkie parki, skwery w samym centrum miasta pełne są maleńkich króliczków...

Samolot Singapur-Melbourne. Roznoszący posiłek steward przystaje ze zdziwieniem: "I've been working as a steward for nearly twenty years and I've never seen anyone painting during flight."

Koka tu.

Coca-Ola.
(Kliknij w zdjęcie, by powiększyć.)

Papugi w
Healesville Sanctuary.

Cape Schanck.

Melbourne Aquarium.

Na promie z Queenscliff do Sorrento.

Wilsons Promontory.

Kolonie tysięcy małż.

Najpiękniejszy widok z Mount Oberon.

Sydney. Kto by chciał mieć obowiązkową pamiątkę - sztampowe, uśmiechnięte zdjęcie na tle opery? Na pewno nie ja.

Schoal Beach.

Wydmy na Schoal Beach.


Próbowałam już tu kiedyś uzmysłowić Wam, jak wielkie napotkałam kwiaty w eukaliptusowym buszu. Teraz zamieszczam wreszcie zdjęcie z punktem odniesienia.


Plaża w Narooma.




Skaliste wybrzeże przy Great Ocean Road.


Skały przy Twelve Apostols.

Cudowne pastwiska Victorii.


sobota, 31 lipca 2010

Moja australijska podróż niestety dobiega końca. Jestem w trakcie pakowania, próbuję dopiąć walizkę. Jutro wylatuję z Melbourne - czeka mnie doba w samolocie i doba w samochodzie...
Niefortunnie nie mam "na finał" żadnego atrakcyjnego newsa fotograficznego. Marzyłam o sfotografowaniu pastwisk o świcie, ale niestety pogoda nie dopisała. Ostatnie niepogodne dni wykozystałam więc na sportretowanie uroczych synków Davida.

A dziś David w podziękowaniu zabrał mnie na zakupy. I oto są - pierwsze moim życiu, najprawdziwsze "happy shoes". Niedługo będę w nich stąpać po polskiej ziemi. :) Prawda, że piękne?

A pamiętacie łowcę pędzli - Lily? Nie widziałam jej przez trzy tygodnie i zobaczcie, jak urosła.
Ale na szczęście jeszcze zachowała ten cudny, przygłupi, szczenięcy wyraz pyska.

Bye, bye, Lily! :(
Zmykam się pakować.

wtorek, 27 lipca 2010

Przez cały mój pobyt tutaj chciałam sfotografować to, co wbrew pozorom uważam za najbardziej malarskie i warte, by znalazło się w jakimś artystycznym kadrze. Nie ocean, nie te skaliste wybrzeża i bezkresne plaże, które dotąd serwowałam. Ale zielone pastwiska Victorii, na których tkwią samotne eukaliputsy. W przeciwieństwie do polskich drzew o okrągłych, regularnych koronach, tu każdy eukaliptus ma swoją indywidualną, wymyślną formę. Żeby tak umieć je jeszcze ambitnie uwiecznić, unikając przesłodzonego efektu... Wiem, że mi się nie udało. Winę zwalam na zielenie i błękity, przejaskrawione w australijskim, popołudniowym słońcu. A jutro spróbuję jeszcze raz. O świcie.








niedziela, 25 lipca 2010

Niedzielne popołudnie na St. Kilda Beach w Melbourne.
Głównym celem wycieczki tutaj wcale nie miało być siedzenie przy plaży i fotografowanie psów. :) Ale zakupy na St. Kilda Market - stoiskach z rękodziełem, usytuowanych wzdłuż plaży. Jednak nie dość, że nikt z Was nie dostanie stąd żadnego upominku, to nawet nikt nie zobaczy zdjęć kramów. Wolałabym już chyba fotografować obrazy przy Bramie Floriańskiej... To chyba mówi wszystko o wartości artystycznej tutejszych wyrobów...

Nie znaczy to jednak, że w Australii nie można kupić nic wartościowego. Na australijskim eBay zbobyłam być może jedyny dostępny w tym kraju, wymarzony album, który odkryłam w domku w Warburton. 350 stron ikonicznych fotografii i rysunków mody.
Dodam, że w tej chwili waga mojego bagażu już z pewnością przekroczyła dopuszczalną w samolocie. Pewnie ucierpi na tym kilka kilogramów oceanicznych muszelek, które nigdy nie zobaczą Polski...

wtorek, 20 lipca 2010

Te miniaturowe butki (ręcznie malowana modelina) zrobiłam dla Davida - najbardziej barwnego Australijczyka, jakiego dotąd poznałam. David posiada kolekcję eksluzywnych butów i kapeluszy. Wyznaje swą autorską filozofię szczęścia "happy shoes", wzbogoconą regularnym praktykowaniem yogi.




Pokój Davida: jedna z jego wielu par butów i jeden z wielu kapeluszy oraz mieszkowy aparat fotograficzny (od lewej na komodzie).
A to mój poranny, "zaspany" autoportret w tej fascynującej scenerii.

A oto i sam David ujęty w akwarelowych plamach mego autorstwa.

niedziela, 18 lipca 2010

Plaża w Parkdale - wygrywa ranking na ilość muszelek.




Great Ocean Road - droga prowadząca wzdłuż przepięknego, południowego wybrzeża.

Kolory oceanu.


Myślałam, że już nic nie przebije bajecznych form skalistych z plaży w Narooma. A jednak.












Plaża w Apollo Bay.



Twelve Apostles - dwanaście monumentalnych skał wystających z oceanu. Jeden z najpopularniejszych, australijskich cudów natury. Miejsce imponujące, choć zbyt skomercjalizowane. Zważywszy, jak bezludne były wybrzeża, które dotąd widziałam. To obfituje w turystów. Ale starałam się, by pozostali poza kadrem, koncentrując się na dzikości natury. :) Bo podobno to miejsce jeszcze niedawno było zupełnie dzikie. Spóźniłam się o kilka lat. I przybyłam tu z całą masą turystów (zgadnijcie, jakiej rasy). :)



Naturalnie wydrążona baszta.








Jeśli ocean nie chce z kimś zdjęcia, wtedy atakuje. (Sama tego doświadczyłam.) :)

Mewy w Port Campbell.