poniedziałek, 28 czerwca 2010

Podróże kształcą! :)
A jaka lekcja płynie z dzisiejszego dnia?:
Nie zostawiaj pędzla tuż po użyciu czarnej farby w zasięgu niesfornego szczęnięcia...

Pomyślne łowy.

Badanie zdobyczy.

Atak.

Reprezentacyjny portret łowcy pędzli.

Achaa, zapomniałam Wam przedstawić bohaterkę całego zajścia. Wabi się niewinnie Lily :)

piątek, 25 czerwca 2010

Mówiłam już o milionach muszelek na plażach australijskich (które zbieram kilogramami :) ), a teraz, by nie być gołosłowną, wrzucam ilustrację :)
Sandringham Beach.
Ta duża "skorupa" na pierwszym planie to muszla po ostrydze. Nikt nie zbiera odłamków tych muszel o dziwnych, nieregularnych kształtach. I dobrze. Bo zostaje więcej dla mnie :) A ja zamieniam je w efektowne naszyjniki :)
Dziś wyprodukowałam kolejnych jedenaście.


wtorek, 22 czerwca 2010

Dowiedziałam się wczoraj, że jeśli chcę wychodować anginkę na Wilsons Promontory, to koniecznie muszę popływać w oceanie... Woda jednak wcale nie była aż tak "fucking cold", jak przestrzegał pewien surfiarz. (Niejednokrotnie bywa zimniejsza w Bałtyku latem.) A po za tym pozazdrościłam tym właśnie szczęściarzom-surfiarzom, buszującym wśród spienionych fal oceanu.



Ale od początku. Gdzie znajduje się ta piękna plaża? Wilsons Promontory to park narodowy położony na najdalej wysuniętym na południe półwyspie Australii (w kierunku Tasmanii). Miejsce o wspaniałej, dzikiej i jeszcze zanadto "niepodeptanej" przez turystów przyrodzie.

Bujność flory, a zwłaszcza fauny wymaga takich oto znakow drogowych. Dwa pierwsze stworzenia zna każdy. Trzeci na znaku to przeuroczy wombat - mój ulubieniec spośród australijskich torbaczy :) Wygląda jak skrzyżowanie wielkiej świnki morskiej z małym niedźwiadkiem. Na razie nie pstryknęłam mu żadnego ładnego zdjęcia, więc polecam wygooglać :)

I jeszcze jeden bardzo ważny znak :)

Myślałam, że w takiej dziczy nie da się trafić na oswojone papugi. A jednak... Pewna rozelka dobrze wiedziała, że parking równa się turyści, a turyści równa się jedzenie :)

Wilsons Promontory to piękne góry i piękne plaże w pigułce. Ta to Squeaky Beach. Był tu jakiś żywy duch i stworzył kilka babek dla towarzystwa...

Ale zdecydowanie ciekawsze są tutaj wytwory natury. Takie jak niezwykłe skalne rzeźby ufromowane przez ocean, jak powyżej. Albo niesamowite, choć ulotne płaskorzeźby na piasku.


Mewy też podchodziły blisko, z nadzieją na przekąskę.


Mewy mogą pozazdrościć tym fotogenicznym ptakom długich, ostrych i zręcznych dziobów. Muszelki przywarte do skalistych wybrzeży to prawdziwa uczta z owoców morza dla ostrygojadów.

Przysmaki ostrygojadów - małże. Mniejsze od australijskiej jednodolarówki, ale za to są ich miliony.

I dwa zbliżenia plażowej roślinności.


Już pewnie nudne są te moje kadry "dużo lądu, mało nieba". Ale jakoś tak sobie je upodobałam. Można nimi coś fajnie zobrazować. Np. to, jak Squeaky Beach jest rozległa i pusta. A jednocześnie, jak drobny ma piasek. Tak intensywnie urabia go ocean, że jest niczym aksamit pod stopą. A gdy się po nim stąpa, "kwiczy". Stąd właśnie Squeaky Beach - Kwicząca Plaża.

No dobrze - plaża jest prawie pusta. Nawet zimą nie zabraknie amatorów surfingu i wędkowania.

I jeszcze jedno ujęcie plaży - z widokiem na góry. By zaraz zestawić je z widokiem plaży z góry :)

W drodze na Mount Oberon.

A to już widoki ze szczytu góry Oberon. Z resztą jedne z najpiękniejszych, jakie widziałam w swoim życiu :)


A na koniec jeszcze raz góry widziane z plaży. Tym razem z Norman Beach. A Mount Oberon to ta wyższa po lewej.

* * *
Dorzucam Coś jeszcze, wprawdzie niezwiązanego z podróżami po Australii, ale stworzonego w Australii - w australijskie, długie, zimowe wieczory. Aniołek. Największy, jaki zrobiłam kiedykolwiek - skalą odniesienia mogą być lizaki Chupa Chups, które ma w kieszonkach :) Wycięty z deseczki, pomalowany akrylem i ma doszyte kieszenie z filcu przez nawiercone dziurki.
Wiem - jest przesłodzony. Ale był prezentem dla kogoś, kto bardzo potrzebuje uśmiechu.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Plaża w Black Rock. Raz na godzinę jakiś spacerowicz z psem, przejrzyście czysta woda i miliony muszelek...




sobota, 19 czerwca 2010

W małym przesmyku, łączącym ocean z zatoką Port Phillip Bay, kursuje prom przewożący ludzi i samochody z Queenscliff do Sorrento (lub odwrotnie). Przyjemna przejażdżka trwa około 40 minut. Chcąc się dostać z jednego miasteczka do drugiego, nie korzystając z promu, trzeba by było objechać do okoła całą zatokę czyli pokonać ponad 180 km.

A to moje pseudoartystyczne impresje z promu :)



Prom zbliża się do wybrzeża Sorrento, które wyłania się na horyzoncie.

Rosebud Beach. Wzdłuż plaż stoją dziesiątki prywatnych domków-schowków, w których Australijczycy przechowują sprzęt żeglarsko-pływacko-plażowy. Wybierając się nad ocean, nie trzeba za każdym razem pakować całego majdanu. Sprytne, co? :)

piątek, 18 czerwca 2010

Góra Donna Buang, która miała być wspaniałym miejscem widokowym, dziś okazała się szczytem zanurzonym w gęstej, wilgotnej mgle...
A oto fragmenty mokrego i zimnego lasu eukaliptusowego, brrrr!....

I równie mokra, zimna i zamglona wieża widokowa.

Pisałam już o fern trees - wielkich, drzewiastych paprociach, niczym palmy, które przywodzą mi na myśl gigantyczne lasy ery paleozoicznej :) Choć pośród potężnych eukaliptusów wcale nie wydają się aż takie wielkie. To typowy las Victorii.

Poznajecie tego pana?:) Wklejam go specjalnie z dedykacją dla Joanny M., by miała świadomość, że twórczość Jej przodka jest znana na całym świecie :)
A Stańczyk Matejki przede wszystkim powinien być znany w polskiej knajpie, nad którą dumnie góruje. Takie miejsce tylko w górskim miasteczku Warburton.

Krajobrazy Victorii to przede wszystkim górzyste, zielone pastwiska. Najbardziej malarskie są stadka pasących się koni, które troskliwi australijczycy okrywają kolorowymi kocami, by zwięrzęta nie zmarzły w tę bardzo niezimową zimę.

Choć dziś zima była stanowczo zbyt zimowa (na Mount Donna Buang widziałam nawet odrobinę śniegu!), a dzień zbyt mało słoneczny, jak na Australię. Tylko przed zachodem na chwilę wychyliło się słońce i pięknie ozłociło pewien eukaliptus.

środa, 16 czerwca 2010

Trochę wolnego czasu
+ piękne, australijskie muszle
+ papier ścierny (do zeszlifowania mniejszych muszelek)
+ klej żywiczny (do scalenia kompozycji)

+ wiertarka (do zrobienia otworków)
=

Prawda, że oceaniczne muszle to prawdziwe klejnoty? :)
I jeszcze zbliżenia: